Wśród wielu psujów, których wymyśliło państwo kaczyńskie, zbynio był jedynym, który podobał się więcej niż jednej kobiecie. Śliski, notorycznie dożywiony, znał więcej niż szesnaście słów, co lokuje go w oralnej awangardzie pisu, tuż przed karskim, wciąż za kępą. Niedobory ruchowe nadrabiał statutową powagą, wbito mu bowiem do tępego łba, że jak ktoś coś gada, to inny nie może. Utrwalił zwyczaj w polskim prawie, że winny jest ten, od kogo coś zależy, majstersztykiem samokreacji było, że sam podejrzany o nadużywanie władzy, przekonał sam siebie, iż -bóg mu świadkiem- są to oszczerstwa wymierzone precyzyjnie pod kutasa. Utworzył partię, która miała być, i byłoby się nie udało, gdyby nie kaczyński, który kolekcjonuje idiotów. Jest bowiem w prezesie determinacja, żeby ludziom pokazywać. Niemniej, gdy prezes wyjawił, że będzie mówił krócej, było wiadome, że nie wypada, żeby zdarzyło się coś, co nie mogło. Na scenę wyszedł zbynio i miał minę odmienioną charyzmą gowina. Sam gowin wydawał się być i kurczowo myślał. Zbynio stał po prawej stronie prezesa, a prezes pośrodku. Gowin nie mógł już być bardziej inaczej. Być może gdzieś są lepsze metody eliminowania szkodników, lecz tylko kaczyński wie, jak to robić na koszt eliminowanych.
↧