I.
Wincenty Kraśko, blady konserwatysta z bródką, radny dzielnicowy, pro forma ukrywający się przed żoną z paleniem, codziennie wieczorem, jeśli tylko pozwalała na to kapryśna pogoda, zasiadał na ławce w cichym i ciemnym skwerku koło śmietnika, na dziedzińcu ostatniej prawdziwie żoliborskiej kamienicy, za którą rozpościerała się już tylko wredna bolszewia. Odpalał właśnie drugiego od pierwszego, kiedy nad głową przefrunęło stado krzykliwych rybitw znad pobliskiej rzeki, spóźnione wrony lecące na noc w okolicę pętli autobusowej przy Gwiaździstej, wreszcie kilka dużych, prawdopodobnie drapieżnych i niezwykle tu rzakich ptaków o zakrzywionych dziobach:
-- Co tu się, dzisiaj, na miłosć boską dzieje?
Kraśko zdziwił się drapieżnym ptakom, ale kiedy bezszelestnie przybyła blada latawica, zachowywał się tak jakby to była Skwiecińska, sąsiadka i właścicielka wielkiego, śliniącego się psa, która często zakłócała spokój wieczorów radnego na ławce. Latawica miała na sobie niezrozumiałą dla Kraśki suknię balową z materiału przypominającego rzeczny szlam. Była tak piękna i wonna, że niezwykle nieśmiały wobec kobiet konserwatysta ważył się odezwać.
W ogóle, pierwszej tego roku upalnej nocy wiosennej, która nadeszła miesiąc wcześniej niż rok temu i dwa miesiące przed terminem, który Wincenty uważał za obowiazujący jako dziecko, wszystko było inaczej:
-- Wiem, że za to zapłacę karierą, być może wszystkim co posiadam, ale chcę by ta chwila trwała wiecznie. Musi pani wiedzieć, że mężczyźni mojego pokroju i mego pokolenia, w każdym razie, droga pani, nigdy nie uganiałem się za kobietami.
-- Znaczy mam nie znikać jak ktoś przyjdzie ze śmieciami? Proszę nie histeryzować, panie Kraśko. A wobec tego co pan zyska, nie straci pan niczego istotnego, szczególnie z punktu widzenia pańskich ideałów. Ma pan ideały, panie Kraśko?
-- W jakim sensie pani mówi? Naturalnie, jakże tak bez ideałow?
-- Na pewno pragnie pan sumiennie wypełniać wolę wszystkich mieszkańców dzielnicy?
-- Tak, jak najbardziej, czy wszyscy nie chcielbyśmy wywiązywać się ze swoich obowiazków, szczególnie tych leżących w zakresie naszych kompetencji? Ale czy takiej wiosennej nocy nie powinno się rozważyć kompetencji innego rodzaju?
-- Na Dworzec Gdański przyjedzie niedługo wielu potrzebujących gościny pasażerów. Nie zgodzą się tu pozostać na dłużej, jeśli choć na sekundę poczują się źle widziani. To bardzo wrażliwi ludzie. Mają swoje powody. Jednego z nich powita pan dzisiaj i ugości. Nie, wystarczy, że ugości.
-- Naturalnie, w granicach rosądku, ugoszczę tych ludzi, oczywiście, powitam, szczególnie jeśli na przeszkodzie nie staną inne obowiązki, ale czy szczebel jest właściwy? Kim są ci ludzie?
-- Proszę się nie obawiać, mało co jest tu tak właściwe jak pański szczebel. Jest może nawet za niski. To dla pana zaszczyt. A chodzi o niegdysiejszych mieszkańców tych okolic. Będą potrzebowali swoich dawnych mieszkań.
-- W tej kwestii Żoliborz niewiele ma do zaoferowania, proszę pani, ale na Bonifraterskiej jest teraz nowoczesny, stosunkowo skromny hotel, choć zarazem, upiornie, że się tak wyrażę, drogi. To prawda, ale jak ktoś chce mieszkać blisko Dworca Gdańskiego, Żoliborza i Starego Miasta, pewne środki muszą być jednakowoż wydatkowane.
-- Dobrze, że lubi pan ten hotel, panie Kraśko, zamieszka pan tam z rodziną. Proszę zatem przygotować środki i wydatkować.
Wincenty Kraśko, blady konserwatysta z bródką, radny dzielnicowy, pro forma ukrywający się przed żoną z paleniem, codziennie wieczorem, jeśli tylko pozwalała na to kapryśna pogoda, zasiadał na ławce w cichym i ciemnym skwerku koło śmietnika, na dziedzińcu ostatniej prawdziwie żoliborskiej kamienicy, za którą rozpościerała się już tylko wredna bolszewia. Odpalał właśnie drugiego od pierwszego, kiedy nad głową przefrunęło stado krzykliwych rybitw znad pobliskiej rzeki, spóźnione wrony lecące na noc w okolicę pętli autobusowej przy Gwiaździstej, wreszcie kilka dużych, prawdopodobnie drapieżnych i niezwykle tu rzakich ptaków o zakrzywionych dziobach:
-- Co tu się, dzisiaj, na miłosć boską dzieje?
Kraśko zdziwił się drapieżnym ptakom, ale kiedy bezszelestnie przybyła blada latawica, zachowywał się tak jakby to była Skwiecińska, sąsiadka i właścicielka wielkiego, śliniącego się psa, która często zakłócała spokój wieczorów radnego na ławce. Latawica miała na sobie niezrozumiałą dla Kraśki suknię balową z materiału przypominającego rzeczny szlam. Była tak piękna i wonna, że niezwykle nieśmiały wobec kobiet konserwatysta ważył się odezwać.
W ogóle, pierwszej tego roku upalnej nocy wiosennej, która nadeszła miesiąc wcześniej niż rok temu i dwa miesiące przed terminem, który Wincenty uważał za obowiazujący jako dziecko, wszystko było inaczej:
-- Wiem, że za to zapłacę karierą, być może wszystkim co posiadam, ale chcę by ta chwila trwała wiecznie. Musi pani wiedzieć, że mężczyźni mojego pokroju i mego pokolenia, w każdym razie, droga pani, nigdy nie uganiałem się za kobietami.
-- Znaczy mam nie znikać jak ktoś przyjdzie ze śmieciami? Proszę nie histeryzować, panie Kraśko. A wobec tego co pan zyska, nie straci pan niczego istotnego, szczególnie z punktu widzenia pańskich ideałów. Ma pan ideały, panie Kraśko?
-- W jakim sensie pani mówi? Naturalnie, jakże tak bez ideałow?
-- Na pewno pragnie pan sumiennie wypełniać wolę wszystkich mieszkańców dzielnicy?
-- Tak, jak najbardziej, czy wszyscy nie chcielbyśmy wywiązywać się ze swoich obowiazków, szczególnie tych leżących w zakresie naszych kompetencji? Ale czy takiej wiosennej nocy nie powinno się rozważyć kompetencji innego rodzaju?
-- Na Dworzec Gdański przyjedzie niedługo wielu potrzebujących gościny pasażerów. Nie zgodzą się tu pozostać na dłużej, jeśli choć na sekundę poczują się źle widziani. To bardzo wrażliwi ludzie. Mają swoje powody. Jednego z nich powita pan dzisiaj i ugości. Nie, wystarczy, że ugości.
-- Naturalnie, w granicach rosądku, ugoszczę tych ludzi, oczywiście, powitam, szczególnie jeśli na przeszkodzie nie staną inne obowiązki, ale czy szczebel jest właściwy? Kim są ci ludzie?
-- Proszę się nie obawiać, mało co jest tu tak właściwe jak pański szczebel. Jest może nawet za niski. To dla pana zaszczyt. A chodzi o niegdysiejszych mieszkańców tych okolic. Będą potrzebowali swoich dawnych mieszkań.
-- W tej kwestii Żoliborz niewiele ma do zaoferowania, proszę pani, ale na Bonifraterskiej jest teraz nowoczesny, stosunkowo skromny hotel, choć zarazem, upiornie, że się tak wyrażę, drogi. To prawda, ale jak ktoś chce mieszkać blisko Dworca Gdańskiego, Żoliborza i Starego Miasta, pewne środki muszą być jednakowoż wydatkowane.
-- Dobrze, że lubi pan ten hotel, panie Kraśko, zamieszka pan tam z rodziną. Proszę zatem przygotować środki i wydatkować.