II.
-- Ach jakie zabawne nonseny raczy pani wygadywać. To zupełnie nie wchodzi w grę, moja córka zdaje właśnie egzaminy gimnazjalne i od tygodnia podajemy jej tabletki na uspokojenie. Podobno nie szkodzą na pamięć, ale jej spokój mnie niepokoi. My mieliśmy jednak o tyle łatwiej. Ale cóż ma do rzeczy moja córka? Droczy się pani ze mną bez potrzeby. Jest pani piękna, straciłem głowę, to prawda, ale skoro weszła pani w kluczowe dla dzielnicy, nie tylko dla dzielnicy, kraju, ba, cały świat cierpi w jakiejś mierze z powodu bezsasadnie wywindowanych cen nieruchomości, muszę przywołać panią do, że tak się wyrażę, rzeczywistości. Czy w ten piękny wieczór nie zechciała by pani zaszczycić mnie, pani usta, po pierwsze zwróciłem uwagę na pani usta. Od lat nie myślałem o ustach kobiecych w ten sposób. Nie poznaję samego siebie.
-- Otwórz Wincenty bagażnik i pomóż nam załadować walizki!
Żona Wincentego Kraśki, z córką, nieładnym psem myśliwskim i trzema walizkami, stały nieopodal śmietnika, przy uprzywilejowanym, najlepszym w całej kamienicy miejscu do parkowania. Jeszcze przed chwilą pani Kraśko obserwowała męża z okna mieszkania należącego do nader dziś życzliwego sąsiada, i z jej punktu widzenia, scena z latawicą wyglądała inaczej, niż z punktu widzenia Wincentego.
-- Ale cóż się stało, nie sądzisz chyba, że ta kobieta, że ja z tą kobietą? Myśmy rozmawiali, owszem, zupełnie niedorzecznie, nie to co to tobą, kochanie.
-- Widziałam w szczegółach co tu się wyrabiało. Jesteś Wincenty zwykły zboczeniec.
-- Nie mów takich rzeczy przy córce. Dokądże jedziecie? Na miłość biską, dlaczego, dziecko, jesteś taka spokojna? Czy nie udajemy się jutro na Mazury? Przecież zaczyna się majówka.
-- Jedziemy do hotelu 'Ibis' na Bonifraterskiej, a potem się zobaczy.
I odjechały zupełnie nowym samochodem Wincentego.
Kraśko wrócił w szoku do ławki po rzeczy, ale nie było tam ani płaszcza, ani kluczy. Naturalnie nie było też latawicy, jedynie wizytówka, której treść zbyt była absurdalna by szanujący się już nieco radny przywiązał do niej jakąś wagę.
Z trudem dostał się na klatkę schodową, ponieważ nikt z sąsiadów nie potrafił, albo nie chciał rozpoznać jego głosu przez domofon. Stanął pod drzwiami najpiękniejszego ze wszystkich, stu dwudziesto sześciometrowego, nie licząc skosów, mieszkania z trzydziestego szóstego roku, z oknami na zielone podwórko, właściwie park, którego alejki wyłożono niedawno jedynymi na całą dzielnicę, włoskimi płytkami chodnikowymi. Owszem jedno okno apartamentu wychodziło na ruchliwą ulicę, ale był za to stamtąd bardzo ładny widok na śródmieście. Nowe parkiety, autentyczna, pieczołowicie odrestaurowana stolarka. Piętnaście tysięcy i miesiąc użerania się z rzemieślnikami. Sama stolarka. Otóż na wielkich, dwuskrzydłowych drzwiach do mieszkania Wincentego Kraśki wisiała wizytówka: Dr. Leon Reitzenstein Maquarel, evaluador .
-- Ach jakie zabawne nonseny raczy pani wygadywać. To zupełnie nie wchodzi w grę, moja córka zdaje właśnie egzaminy gimnazjalne i od tygodnia podajemy jej tabletki na uspokojenie. Podobno nie szkodzą na pamięć, ale jej spokój mnie niepokoi. My mieliśmy jednak o tyle łatwiej. Ale cóż ma do rzeczy moja córka? Droczy się pani ze mną bez potrzeby. Jest pani piękna, straciłem głowę, to prawda, ale skoro weszła pani w kluczowe dla dzielnicy, nie tylko dla dzielnicy, kraju, ba, cały świat cierpi w jakiejś mierze z powodu bezsasadnie wywindowanych cen nieruchomości, muszę przywołać panią do, że tak się wyrażę, rzeczywistości. Czy w ten piękny wieczór nie zechciała by pani zaszczycić mnie, pani usta, po pierwsze zwróciłem uwagę na pani usta. Od lat nie myślałem o ustach kobiecych w ten sposób. Nie poznaję samego siebie.
-- Otwórz Wincenty bagażnik i pomóż nam załadować walizki!
Żona Wincentego Kraśki, z córką, nieładnym psem myśliwskim i trzema walizkami, stały nieopodal śmietnika, przy uprzywilejowanym, najlepszym w całej kamienicy miejscu do parkowania. Jeszcze przed chwilą pani Kraśko obserwowała męża z okna mieszkania należącego do nader dziś życzliwego sąsiada, i z jej punktu widzenia, scena z latawicą wyglądała inaczej, niż z punktu widzenia Wincentego.
-- Ale cóż się stało, nie sądzisz chyba, że ta kobieta, że ja z tą kobietą? Myśmy rozmawiali, owszem, zupełnie niedorzecznie, nie to co to tobą, kochanie.
-- Widziałam w szczegółach co tu się wyrabiało. Jesteś Wincenty zwykły zboczeniec.
-- Nie mów takich rzeczy przy córce. Dokądże jedziecie? Na miłość biską, dlaczego, dziecko, jesteś taka spokojna? Czy nie udajemy się jutro na Mazury? Przecież zaczyna się majówka.
-- Jedziemy do hotelu 'Ibis' na Bonifraterskiej, a potem się zobaczy.
I odjechały zupełnie nowym samochodem Wincentego.
Kraśko wrócił w szoku do ławki po rzeczy, ale nie było tam ani płaszcza, ani kluczy. Naturalnie nie było też latawicy, jedynie wizytówka, której treść zbyt była absurdalna by szanujący się już nieco radny przywiązał do niej jakąś wagę.
Z trudem dostał się na klatkę schodową, ponieważ nikt z sąsiadów nie potrafił, albo nie chciał rozpoznać jego głosu przez domofon. Stanął pod drzwiami najpiękniejszego ze wszystkich, stu dwudziesto sześciometrowego, nie licząc skosów, mieszkania z trzydziestego szóstego roku, z oknami na zielone podwórko, właściwie park, którego alejki wyłożono niedawno jedynymi na całą dzielnicę, włoskimi płytkami chodnikowymi. Owszem jedno okno apartamentu wychodziło na ruchliwą ulicę, ale był za to stamtąd bardzo ładny widok na śródmieście. Nowe parkiety, autentyczna, pieczołowicie odrestaurowana stolarka. Piętnaście tysięcy i miesiąc użerania się z rzemieślnikami. Sama stolarka. Otóż na wielkich, dwuskrzydłowych drzwiach do mieszkania Wincentego Kraśki wisiała wizytówka: Dr. Leon Reitzenstein Maquarel, evaluador .