Marianna Motylak wracała wieczorną porą z komisariatu. Wypuszczono ja za poręczeniem bielańskiego proboszcza, któremu swego czasu obiecała lobbowanie za przyłączeniem Bielan do Żoliborza. Słowik kwilił cicho w liściach katalpy, woń jaśminu plątała się wśród kocimiętki, znajome jeże pryskały spod stóp.
Trzymała w ręku niewielki tomik, gustownie przyobleczony w półskórek z gumowego węża, otrzymany w prezencie od młodszego aspiranta. Był to katechizm. Wiedziała, że czeka ją kilka dni uciążliwej lektury, należało się jednak zapoznać z nowym kodeksem karnym. Coś huknęło w oddali, z altanki śmietnikowej dobiegło donośne chrapnięcie pana Wielgosza, miejscowego bezdomnego.
Miała zamiar zacząć od Dekalogu.
Trzymała w ręku niewielki tomik, gustownie przyobleczony w półskórek z gumowego węża, otrzymany w prezencie od młodszego aspiranta. Był to katechizm. Wiedziała, że czeka ją kilka dni uciążliwej lektury, należało się jednak zapoznać z nowym kodeksem karnym. Coś huknęło w oddali, z altanki śmietnikowej dobiegło donośne chrapnięcie pana Wielgosza, miejscowego bezdomnego.
Miała zamiar zacząć od Dekalogu.